Zorganizowane grupy szkolne wciąż zajmują ważne miejsce w teatralnym półświatku. Na czym opiera się relacja między teatrem a szkołą i czyje interesy są w niej na pierwszym miejscu? Ucznia? Nauczyciela? Artysty? A może dyrektora sceny?

 

Czy to odpowiada na potrzeby drugiej strony? Aneta Korycińska, znana jako Baba od Polskiego, mówi: „Korzystanie z kultury jest niezbędne w pracy polonisty. Nauczyciele, idąc do teatru prywatnie, chcieliby nowego spojrzenia na tekst, który dobrze znają, a nie odtworzenia lektury. W przypadku wyjścia z uczniami jest inaczej. Pamiętam Hamleta w Teatrze Dramatycznym w reż. Tadeusza Bradeckiego. Mnie ten werteryczny Hamlet denerwował, ale to mniejszy problem, gorzej, że uczniowie po obejrzeniu spektaklu nie potrafili już odróżnić hamletyzmu od werteryzmu. Z drugiej strony jeden z nich przeczytał głównego bohatera jako osobę w spektrum autyzmu. I potrafił to uzasadnić. Potrzebujemy różnych odczytań – zadaniem nauczyciela jest pozwolenie uczniom na otwarte interpretacje”.

Dobrze, jeśli w ogóle pojawia się pole do interpretacji. O szkolne doświadczenie pytam krytyczkę i teatrolożkę Magdalenę Rewerendę. „Chodziłam do szkoły w Poznaniu, ale do teatru jeździliśmy najczęściej do Gniezna, bo tam grali klasykę. Problem w tym, że potem nie rozmawialiśmy o spektaklach”. Być może wielkopolscy pedagodzy wychodzili z tego samego założenia co Roszkowski: „Spektakle powinny obywać się bez przypisów. Jeżeli gramy Hamleta,to zakładamy, że część widzów wie, o co chodzi, natomiast inni mają prawo nie wiedzieć. Nie możemy scedować opowiedzenia tej historii na kogoś innego”.

 

Jeśli to czytasz — daj mi znać 🧡 na swoim ulubionym kanale:

Chcesz zapisać się na korepetycje?