17 maja. Data, której będę oczekiwać z dużą dozą strachu. Pewnie trudno będzie mi wyłączyć tryb „lekcje w piżamie z psami koło biurka”, a jak znam życie – w ten pierwszy poniedziałek Warszawa z rana się zakorkuje, więc moja podróż autobusem wydłuży się co najmniej dwukrotnie. Ale co chyba najsmutniejsze – w tym roku maj nie będzie miał zapachu szalonego, zielonego bzu i luźnej atmosfery nadchodzących wakacji. Czeka nas pogoń za straconym czasem, zalew sprawdzianów weryfikujących wiedzę zdalną i miesiąc oszukiwania się, że ten rok szkolny był jak każdy inny.

Już teraz słyszałam o przypadkach nauczycieli, którzy swoim osobom uczniowskim na przywitanie ze szkołą zaproponowali sprawdziany z całego materiału. Zamiast pomóc dostosować się do nauki po 6 miesiącach przerwy i wykorzystać końcówkę maja oraz czerwiec na nadrabianie zaległości, w szkołach pojawi się jeszcze większy stres i płacz. Nie łudźmy się – cały ten rok szkolny powinien pójść do kosza. Niezależnie od naszych nauczycielskich starań, uczniowskie głowy po prostu nie były w stanie przyswoić wiedzy. Sama miewam trudniejsze chwile i zaczęłam pałać nienawiścią do komputera, więc dlaczego mam oczekiwać heroizmu od młodzieży?

Tak, ten rok można było wykorzystać inaczej. 

Szkoła zdalna to zupełnie inne możliwości, a więc i inne wymagania. Zamiast kazać wkuwać na pamięć formułki, należało zadbać o dobrostan osób uczniowskich: rozmawiać z nimi i podtrzymywać na duchu. A z kompetencji twardych – uczyć np. retoryki albo (najprościej) zachęcać do WYKORZYSTYWANIA, a nie GROMADZENIA wiedzy. Mimo to na poziomie krajowym uznano, że trzeba cisnąć. Efekt? Młodzież pozbawiona motywacji i narzędzi do nauki będzie rozliczana ze zdalnej wiedzy, która – nie łudźmy się – nie jest żadną wiedzą. Dzieci wrócą zbyt późno, żeby jeszcze czegokolwiek się nauczyć, ale na tyle wcześnie, żeby móc przez miesiąc obrywać za pandemię i chore ambicje systemu oświaty.

Zdążyłam się już przyzwyczaić do tradycyjnego festiwalu zagrożeń i błagań o podwyższenie stopni, który startuje tuż przed wystawieniem ocen proponowanych. Chociaż sama nie przepadam za klasyfikowaniem osiągnięć w skali 1-6, tym razem (jak wszyscy nauczyciele) stanę przed dużo poważniejszym dylematem: kogo tak naprawdę mam ocenić i jak to zrobić?

Czy mam prawo porównywać wyniki osób uczniowskich z tymi osiąganymi przez poprzednie roczniki? Jeśli tak, to czy powinnam dodać rubrykę z bonusowymi punktami za krótsze lekcje, konieczność samodzielnego organizowania pracy, brak motywacji wynikający z siedzenia w jednym pomieszczeniu, odcięcie od znajomych albo problemy ze sprzętem (lub w ogóle jego brak)? A może, zgodnie z tezą, że „obowiązki to nie stres”, czas zacząć kreować się na czepliwą babą od polskiego i zauważyć, że lockdown pozwolił zaoszczędzić dziesiątki godzin na dojazdach, kawkach i zakupach po szkole, imprezkach? Kochani, organizacja przede wszystkim! Ja prowadzę zajęcia od rana do nocy i nie mam przerwy na siku, więc wy chyba też dacie radę?

I tak chyba zdążyliśmy przywyknąć, że robimy z osób uczniowskich nadludzi. 

Od podstawówki próbujemy wytworzyć młodych geniuszy recytujących na pamięć „Pana Tadeusza”, potrafiących wymienić jednym tchem daty wszystkich wielkich bitew (od Piasta i Rzepki do bitwy o Crocsy w Lidlu), znających wszystkie elementy mitochondrium wraz z nazwami po łacinie oraz języku obcym nowożytnym i strzelających w 45 minut reprodukcję „Piety” techniką papier mâché.

Ta słodko-gorzka refleksja nie ma żadnej zaskakującej pointy. Nie zapoczątkuję wielkiej rewolucji. Mam tylko jeden apel do wszystkich, którzy zaraz zaczną zarzucać uczennice i uczniów sprawdzianami, kartkówkami i gazetkami na zaliczenie: pamiętajcie, że w tym roku szkolnym nie oceniamy tylko przyrostu wiedzy. Cyfra od 1 do 6 to zbiorcza nota dla naszej pracy, organizacji systemu edukacji, warunków domowych, wsparcia rodziców i – dopiero na samym końcu – pracy uczniów. I nie ma sensu na siłę nadrabiać wszystkich zaległości w czerwcu, każąc pisać dziesiątki sprawdzianów wiedzy z każdego możliwego przedmiotu.