Jeszcze jeden głos w sprawie propozycji reformy kanonu lektur.
Kategoria: cytaty.
„Czytanie to nie tylko litery na papierze – to wyobraźnia, empatia, umiejętność myślenia i rozumienia świata”.
Biorę po 500 złotych od każdej drużyny i słucham propozycji – kto jest autorem tych słów?
Odpowiedź zapewne zaskoczy wielu z was, ponieważ te słowa napisał na X Mariusz Błaszczak, czyli wiceprezes Prawa i Sprawiedliwości. W dalszej części wypowiedzi pojawił się dosadny komentarz na temat Koalicji Obywatelskiej (a więc: czysta polityka), jednak ten fragment wypowiedzi biorę za dobrą monetę.
Trzeba przyznać, że szum, jaki zrobił się wokół propozycji reformy listy lektur, naprawdę robił wrażenie. Niestety na pierwszym planie znalazła się polityka, a zatem klasycznie – społeczeństwo podzieliło się na dwa obozy. Szkoda, bo naprawdę potrzebujemy uczciwej, rzetelnej dyskusji na temat lektur szkolnych. Zamiast tego niestety dostaliśmy słowa np. o „systemowym odmóżdżaniu”. Takie zamknięcie na sprawę całkowicie uniemożliwia rzetelną rozmowę.
Spójrzmy bowiem na fakty.
1) Propozycja zespołu pod przewodnictwem dr Kingi Białek wcale nie zakłada wyraźnego zmniejszenia liczby lektur.
Uczniowie klas IV-VI musieliby w każdym roku szkolnym przeczytać co najmniej (to ważne – nie ma górnego limitu) cztery dłuższe pozycje książkowe, a także krótsze utwory literackie. W przypadku krótszych utworów istniałaby pewna lista (ale znowu – nie byłoby zakazu czytania innych utworów), a w przypadku dłuższych – nie byłoby narzuconej żadnej listy. W przypadku uczniów klas VII–VIII sprawa wyglądałaby podobnie, z tą różnicą, że należałoby (jeśli dobrze rozumiem, w ramach tych 4 pozycji książkowych co roku, a jeśli źle rozumiem – dodatkowo) przeczytać „Balladynę”, drugą część „Dziadów” oraz „Kamienie na szaniec”.
Liczba książek, które musieliby przeczytać uczniowie, byłaby więc naprawdę spora – przez 5 lat edukacji w klasach IV-VIII byłoby to 20 długich utworów (+ jeszcze krótkie utwory literackie i utwory poetyckie). Dla porównania: aktualnie uczniowie klas IV-VI mają 5 długich pozycji książkowych i muszą przeczytać obowiązkowo co najmniej 2 lektury uzupełniające w każdym roku szkolnym (to daje 11 pozycji), a uczniowie klas VII-VIII muszą przeczytać 6 długich pozycji książkowych i co najmniej 1 lekturę uzupełniającą (czyli 8 książek). 11 + 8 daje 19.
Wniosek: proponowana zmiana zwiększyłaby liczbę pozycji książkowych poznawanych w całości.
2) Zmiana nie prowadziłaby do „odmóżdżenia” uczniów.
Dr Kinga Białek w rozmowach z mediami wyraźnie komunikowała, że brak listy nie oznacza zakazu przerabiania klasycznych pozycji książkowych – jeżeli uczniowie chcieliby przeczytać „Zemstę”, nikt by im tego nie zabraniał. Niektórzy uważają jednak, że brak jednolitej listy sprawi, że uczniowie jakoś prześlizgną się na głupkowatych książkach i nie zapoznają z podstawą polskiej kultury. Te zarzuty są niezasadne.
Po pierwsze, uczniowie wybieraliby lektury pod kierunkiem nauczyciela. To dość ważny bezpiecznik – nauczyciel musiałby bowiem upewnić się, że uczniowie czytają treści odpowiednie do wieku i dojrzałości, a także nawiązujące do któregoś z kręgów tematycznych. Inaczej mówiąc – nie grozi nam to, że uczniowie będą czytać „365 dni” czy „Kaczora Donalda” (ale o tym za chwilę).
Po drugie, jeżeli uczniowie chcieliby sięgnąć po literaturę współczesną (czy to young adult, czy fantastykę), to, tak czy inaczej, musieliby spełnić określone wymagania. Lektura nie polegałaby zatem na tym, że czytamy, a potem rozmawiamy, co nam się podobało (choć to też istotny element), lecz skupiałaby się na próbie analizy konkretnych wydarzeń fabularnych. Inaczej mówiąc, przeczytanie lektury byłoby tylko początkiem – a następnie należałoby rozwiązać konkretne problemy (i tutaj rola nauczyciela, by umieć wykrzesać z konkretnej pozycji książkowej życiową mądrość).
Po trzecie, rozwiązanie, o którym pisałam w punkcie powyżej, miałoby jeszcze jeden plus: moglibyśmy uciec od wkuwania na pamięć szczegółów z lektur. Czytanie służyłoby szlifowaniu umiejętności rozwiązywania problemów, a nie – odtwarzania utrwalonej w szkolnych opracowaniach interpretacji. Nie mielibyśmy zatem tych wszystkich kartkóweczek i sprawdzianików z pytaniami o rozmiar rękawiczki Izabeli Łęckiej (tak, wiem, nie ten etap edukacyjny). Siłą rzeczy to zmieniłoby również konstrukcję egzaminu ósmoklasisty – zadania musiałyby dotyczyć realnych problemów i byłyby oderwane od konkretnej lektury, a to zmusiłoby uczniów do większego wysiłku intelektualnego (znacznie trudniej jest bowiem znaleźć adekwatny przykład i uzasadnić go w odniesieniu do swojej ulubionej książki niż po prostu udzielić odpowiedzi zgodnej z tym, czego się nauczyliśmy w szkole / z opracowania).
Widzę w tym również próbę nadania podmiotowości nauczycielom. Takie rozwiązanie ukazuje szacunek do ich pracy i wiedzy. Dzięki większej swobodzie mogliby oni bowiem dobierać lektury do potrzeb, umiejętności i wrażliwości uczniów; dzięki temu mogliby się realizować w tym, co ich najbardziej interesuje. Byliby bowiem przewodnikami po świecie literatury – a nie nadajnikami z bryka.
I na marginesie – czytanie „Kaczora Donalda” to także istotna praktyka kulturowa, nie musimy całe życie udawać nabzdyczonych inteligentów czytających tylko alternatywną poezję. Zostałam już nieraz zjedzona za to podejście, ale nie zamierzam zmieniać zdania. Umiejętność analizowania kultury popularnej to ważna sprawa – w końcu to ten typ kultury nas otacza. Chyba nikt nie uzna, że Dorota Masłowska, która analizuje chociażby „Kuchenne Rewolucje”, jest głupiutka i pozbawiona kompetencji kulturowych, co nie?
3) Nie jest powiedziane, że taka reforma jest w ogóle wykonalna.
Czas na odrobinę czystej praktyki. Nie wykluczam, że w niektórych szkołach dobrowolność będzie fikcją. Przyczyny? Dwie główne.
Przede wszystkim: dostęp do książek. Możemy oczywiście fantazjować o tym, że fajnie byłoby czytać współczesną literaturę – ale ktoś musi kupić odpowiednią liczbę egzemplarzy konkretnego tytułu. W sytuacji, gdy każda klasa mogłaby hipotetycznie wybrać zupełnie inną lekturę, tworzy nam się gigantyczny koszt (i nie ukrywajmy, rodzice słusznie będą oczekiwać, aby te koszty ponosiła szkoła). Tyle tylko, że placówka nie udźwignie takiego ciężaru finansowego – no bo co? Pięć osób będzie czytać z jednego egzemplarza w tym samym momencie? Zrobimy dyżury, kto ma książkę w poniedziałek, a kto we wtorek? Możliwe więc, że dobrowolność będzie czysto pozorna (dostępna jedynie dla uczniów szkół z bogatych gmin).
Inną przyczyną wykrzaczenia się tego projektu może być fakt, że konieczność analizowania nieznanego dzieła literackiego to kolejny obowiązek, który spadnie na polonistów – a więc możemy się spodziewać, że jakiś odsetek nauczycieli (nie mówię, że wielki, ale jakiś na pewno) uzna, że nie ma sensu czytać czegoś nowego i lepiej skupić się na tym, co już dobrze znane. (O ryzyku nielegalnego kopiowania i udostępniania treści już nie wspomnę). To podejście spotka się zresztą z poparciem organów prowadzących wielu szkół (przypominam: na nowe książki trzeba wyłożyć pieniądze, natomiast czytanie klasyki z zasobów szkolnej biblioteki takich kosztów już nie generuje, poza tym: Gałkiewicz dorośnie, to zrozumie, że Słowacki wielkim poetą był).
4) Kanon lektur jest niezbędny – bez niego Polska zniknie z mapy Europy.
Ostatnią rzeczą, która wymaga komentarza, jest oburzenie części ludzi (a może nawet środowisk) na każdą próbę ruszenia kanonu lektur. Nie będę w tym przesadnie odkrywcza, mówił o tym chociażby Krzysztof M. Maj – kanon lektur nie jest nam objawiony przez Stwórcę, to jedynie narracja (a więc: pewna wizja, często natury politycznej – choć „politykę” należy tu traktować szerzej niż politykę partyjną). Mało tego, wiele państw w ogóle nie ma odgórnego kanonu lektur – a i tak ich kultura jakoś trwa.
Nie jest prawdą, że brak odgórnie narzuconej listy lektur prowadzi do wynarodowienia. Ten zarzut jest niesprawiedliwy i pomija fakt, że w szkole już istnieje przedmiot o nazwie „historia”. Owszem, na języku polskim mogą (i powinny) pojawiać się elementy historii literatury, jednakże nie ma sensu sytuacja, w której historia literatury dominuje podstawę programową. Potrzebujemy w tym wszystkim balansu – i w mojej opinii propozycja reformy zapewnia odpowiednie proporcje. Zakładamy bowiem, że w klasach IV-VI kładziemy nacisk na tworzenie nawyku czytania dla przyjemności oraz na interpretowanie utworów literackich tak, by za ich pomocą móc lepiej rozumieć otaczający nas świat, natomiast w klasach VII-VIII mamy dodatkowo pewne elementy historii literatury. Nie muszę chyba dodawać, że na tym przecież edukacja się nie kończy – a w szkołach ponadpodstawowych język polski to już głównie historia literatury. Ten element mamy więc naprawdę solidnie zrealizowany (powiedziałabym nawet, że za bardzo – historia literatury wypiera bowiem inne elementy, które można byłoby omawiać na lekcjach, bądź co bądź, języka polskiego).
Mamy zatem sytuację, w której każda próba zmiany w kanonie lektur spotyka się ze świętym oburzeniem. A przecież wiemy doskonale, że z tymi lekturami to jest tak, że wiele osób nie czyta (ewentualnie sięga po streszczenia), a po X latach komentuje w mediach społecznościowych, że „ta młodzież to nic nie czyta”. Lektury czytane z przymusu nas nie rajcują (uuu, zaburzenie stylu, skandal, pewnie Baba żadnej książki w życiu nie przeczytała). Nie bójmy się nieco większej wolności (która i tak będzie pod nadzorem nauczyciela).
A, no i jeśli narzekamy, że jakieś lektury nie ma na liście, to zadajmy sobie najpierw pytanie: „czy przeczytałem/am tę książkę?”. W razie odpowiedzi przeczącej – przeczytajmy ją. I nie bądźmy hipokrytami, którym zależy tylko na tym, by pokolenie naszych dzieci / wnuków musiało wkuwać fakty z lektur tylko dlatego, że my sami byliśmy do tego przymuszani.