Love–hate relationship

Za każdym razem, gdy jeżdżę PKP mam obawy, że w toalecie ujrzę Polskę. Taka ładna nazwa: sześć liter, orzełek, czerwień krwi i biel niewinności. A co jeśli pod tą nazwą wpajaną nam od najmłodszych lat w ramach ścieżek edukacyjnych o patriotyzmie kryje się nazwa choroby? Boli mnie Polska. Choruję na nią nie od dziś. Życie tu mnie mnie, ale uwielbiam te drzewa, tę naturę, język i literaturę. Totalna Love–hate relationship. Ja jej daje wiele: siebie, wiedzę, dbałość o naturę, opowieści o historii, języku, a ona mi ciągle pluje w oczy i mówi, że to deszcz. Pamięć o ludziach, którzy dali mi czasy pokoju jest niczym klapki na oczy, które zasłaniają mi obraz rzeczywistości. Jesteśmy w skomplikowanym związku. Jak Wokulski w Izabeli, tak ja kocham się w wykreowanym obrazie wielokulturowości, narracji z pogranicza, historii o ratowaniu innym życia. Zapominam o antysemityzmie, któremu starano się zapobiec programem asymilacji, o fałszywej emancypacji, o przemocy kościoła, o pogardzie wobec sąsiada, rasizmie, wykluczaniu, drutach na granicy. Słowacki miał rację, gdy w „Grobie Agamemnona” pisał o wstydzie i winie bycia Polakiem – wstajemy z kolan do pracy w kopalniach, nakręcani strachem i pogardą wobec każdej formy człowieczeństwa, godzimy się na wszystko, a prowadzi nas banda, o której Orwell w „Folwarku…” lub Reymont w „Buncie” napisali już wiele. Nic się nie zmienia. Śmieją się nam w twarz, sterują opinią publiczną, zamykają otwór na świat, lub obracają ku nam inny. Zapewniają codzienny zabawny kontent, aż trudno mam odróżnić prawdę od fałszu, manipulację od szczodrości. Bijemy brawo gębom piwoniowy od sasa do dzisiejszego czasa albo kręcimy głowami, by to jakoś przeczekać. Nie wiem, jak się uleczyć, by mnie nie bolało.

Poproszę plaster na Polskę.
Baba od polskiego