Nikt nie ma wątpliwości, że pandemia koronawirusa to największa porażka ostatnich dekad. Najpierw wszyscy lekceważyli doniesienia z Chin, gdzie pojawiła się jakaś dziwna choroba, potem wszyscy mieli gdzieś ograniczenia w podróżowaniu i noszenie maseczek, a finał już znamy – prawie 5 milionów ofiar śmiertelnych COVID-19, spadek światowego PKB o 3%, lockdown i zamknięcie milionów firm na całym świecie. Nie mówiąc oczywiście o nasileniu zjawiska przemocy domowej, wzroście liczby osób zmagających się z depresją i innych przykrych skutkach pandemii.

Ja jednak nie chcę mówić o tym, co złe. Chyba wszyscy mamy już dość negatywnych informacji; pandemia daje nam w kość i nie chcemy się dołować kolejną porcją przykrych wiadomości. Chciałabym zatem pokazać, jak ta porażka, jaką była pandemia, wpłynęła pozytywnie na zmiany w moim środowisku – w szkole.

Ale zanim o szkole, chciałabym powiedzieć, jak pandemia przyczyniła się do rozwoju mojej firmy. Przed 2020 r. korepetycje online były czymś w rodzaju fanaberii – każdy rodzic uważał, że jak korepetycje, to albo u ucznia w domu, albo u nauczyciela. Rodzice musieli znaleźć kogoś w okolicy, zarezerwować sobie godzinę na dojazd, potem godzinę na czekanie pod domem nauczyciela i kolejną godzinę na powrót.

Dopiero pandemia pokazała, że lekcje nie muszą odbywać się stacjonarnie. A to otworzyło furtkę dla całej nowej branży specjalizującej się w korepetycjach online. Zainteresowanie moimi korepetycjami znacznie wzrosło, praktycznie z dnia na dzień zapełnił mi się kalendarz (co po części wynikało po prostu z niskiego poziomu zajęć w szkole). Co więcej, wzrosło też zainteresowanie materiałami edukacyjnymi. Na początku lutego wypuściłam webinar na temat matury – coś, co omawiam na lekcji z uczniami. A ponieważ lekcje odbywały się w domu, włączyłam nagrywanie i potem umieściłam w sklepie internetowym. Czyli zrobiłam coś, na co nigdy bym nie wpadła, prowadząc lekcje stacjonarne. Podobnie zresztą wyglądały moje początki z podcastem – po prostu nagrywałam lekcje, żeby ci, którzy nie czują się na siłach, mogli je odsłuchać kiedy indziej. I tak oto wylądowałam w Empik Go 😀

Pandemia pozwoliła mi też zaoszczędzić mnóstwo czasu i dotrzeć do większej grupy ludzi. Kiedy jestem zapraszana jako gościni do mediów – nie muszę marnować czasu na dojazdy, tylko odbywam rozmowę na czacie (zwykle w przerwie między lekcjami). A kiedy chcę poprowadzić zajęcia otwarte dla osób, które nie przerobiły materiału w szkole – po prostu ustawiam spotkanie na Discordzie i puszczam link.

Zajęcia na Discordzie okazały się strzałem w dziesiątkę. Niestety lockdown udowodnił, że szkoła niekoniecznie nadąża za zmianami na świecie. Obowiązujący od 200 lat system pruski praktycznie się nie zmienił – a zamiast indywidualizacji wciąż uczy się w klasach liczących po 30 osób.

To może i sprawdza się na zwykłej lekcji, ale nie działa, kiedy zamiast uczniów widzimy 30 kwadracików na ekranie. Każdy z kwadracików jest w swoim świecie; trzeba go zainteresować sobą i przykuć uwagę – nie można poprowadzić wykładu i krzyknąć, jeśli ktoś rozgląda się po swoim pokoju.

Polska szkoła niestety nie była gotowa na tak szybkie przejście w etap edukacji zdalnej. Zmiana następuje dopiero teraz – gdy okazało się, że ta cała technologia, którą się wszyscy otaczamy, nie jest taka zła, jak mogłoby się wydawać. Że nowe media to nie tylko fanaberia do udostępniania durnych tiktoków, ale też prawdziwa szansa na urozmaicenie nauki. Wśród osób uczniowskich zawsze panowało przekonanie, że nauczycielem zostaje ten, kto nie umie włączyć rzutnika. No więc coś się w tej kwestii ruszyło, ponieważ z dnia na dzień przy edukacji zdalnej musieliśmy nauczyć się rozmawiać na kamerkach, wrzucać materiały na dyski w chmurze, zadbać o bezpieczeństwo połączenia, moderować czat i jeszcze w tym wszystkim prowadzić lekcje tak, żeby były zrozumiałe.

Nie mam wątpliwości, że jako nauczyciele będziemy coraz częściej wplatać elementy multimedialne do zajęć. Sama po sobie obserwuję zresztą zmianę. Na swoich lekcjach zawsze włączam iPada i organizuję spotkanie na meecie, ponieważ nie ma dnia, żeby ktoś nie był chory. I nagle okazało się, że nieobecność nie musi oznaczać zaległości – a jeśli ktoś ma siłę być duchem, ale nie może być ciałem, to nie musi tracić swoich zajęć. Po prostu wchodzi na link i słucha tego, co mówię podczas lekcji.

Jestem nauczycielką języka polskiego i, jak pewnie nietrudno się domyślić, dość często zadaję moim osobom uczniowskim wypracowania do napisania. Zazwyczaj były one pisane na lekcji na zwykłej kartce papieru, ale teraz nie sądzę, żebym do tego wróciła. Kiedy uczeń pisze wypracowanie w pliku wordowskim na chmurze, nie muszę bawić się w rozczytywanie charakteru pisma, a dodatkowo mogę zaznaczyć konkretne słowo lub przecinek, do którego mam jakiś komentarz. W dodatku mogę obserwować postęp prac na bieżąco – po wejściu w plik widzę, w którym miejscu znajduje się kursor piszącego. Innymi słowy, mam wgląd, ale nie muszę zaglądać nikomu przez ramię.

Mam przy okazji nadzieję, że zmieni się coś jeszcze – podejście do kserówek. Myślę, że polskie szkoły to jeden z największych sponsorów producentów papieru. Codziennie kserujemy tony makulatury – a dzięki pandemii nauczyliśmy się, że równie dobrze możemy po prostu zeskanować materiały i wrzucić je na dysk!

Wiele osób uczniowskich nie przepadało za zajęciami zdalnymi – głównie ze względu na znużenie formułą nauki przed komputerem i brak kontaktu z rówieśnikami. Z drugiej strony jednak okres edukacji zdalnej był dla wielu osób okresem rozwoju. Nagle okazało się, że fobie społeczne lub szkolne, a także nauczanie domowe przestały być powodem wykluczenia z grupy. Co prawda odbyło się to kosztem WSZYSTKICH relacji społecznych, ale osoby uczniowskie znalazły sposób na nadrobienie braku kontaktów z rówieśnikami – grupy internetowe. I o ile większość „zwykłych” uczniów nie będzie z nich korzystać w toku edukacji stacjonarnej, o tyle dla osób wcześniej wykluczonych takie grupy online pozostaną ważną przestrzenią. Nagle okazało się, że osób z podobnymi doświadczeniami (np. traumami) jest więcej – i mogą porozmawiać bez oceniania i wyśmiewania w bezpiecznych dla siebie przestrzeniach.

I to jest chyba najważniejsze – w edukacji stacjonarnej zwykle skupiamy się jedynie na uczniach skrajnych – najlepszych lub najgorszych, przebojowych albo przeszkadzających. Nie kierujemy uwagi na ciche jednostki; zamykamy oczy i mamy nadzieję, że jakoś sobie poradzą.

A w toku edukacji zdalnej te osoby już nie są skazane na milczenie. Nie muszą poddawać się presji grupy, mogą samodzielnie dobierać sobie znajomych i w końcu zostać wysłuchane.

Ja sama zyskałam wiele: odwagę do pokazywania twarzy, występowania — bez kompleksów, bo wszystko mi jedno, jak wypadnę — wiem, że mam do przekazania istotne przemyślenia. Rozwinęłam firmę, zatrudniam pracowników, kupiłam mieszkanie — bez lęku. Dodatkowo zyskałam odwagę mówienia o depresji, bo to mój skutek korony, chociaż na wirusa nie zachorowałam, to nie oznacza, że pandemia nie miała negatywnych skutków na moje zdrowie. Jestem też wyrozumiała (ponoć kiedyś byłam piłą) i rozumiem, jak ważny jest odpoczynek i chociaż walczę z pracoholizmem i mówię o nim otwarcie, to zawsze podkreślam, że jest on niezdrowy i nie powinien stanowić wzoru do naśladowania, nawet jeśli wykonujemy cudowną pracę.

To tylko część przemyśleń z dzisiejszego panelu, w którym miałam zaszczyt wziąć udział wraz z Wiolą Karpowicz — aktorką, lektorką, pedagożką teatralną; Karolem Bączkowskim — trenerem szkoleń pierwszej pomocy i ratownikiem medycznym oraz prowadzącą — Katarzyną Michałowską, autorką podcastu Stacja Zmiana. 

Bardzo dziękuję Jarosławowi Łojewskiemu za zaproszenie i organizowanie Dni Porażki.