Czaję się z tą opinią (będzie mnóstwo spoilerów), jak kot na stopy, bo boję się, że zostanę zlinczowana. Dlaczego? Tknę świętość, ale moje doświadczenie pedagogiczne nie pozwala mi milczeć. Na dodatek podłożę się i zrecenzuję tylko pierwszy tom, chociaż powstały cztery.
Na swoje usprawiedliwienie mam to, że gdy na TikToku spytałam, czy jesteście Bedoesiarami, czy Moneciarami — to większość głosów dotyczyła pierwszego wyboru. Zatem raz się żyje!
Tłumy młodych ludzi, wybudowany przeszklony pokój bohaterki podczas warszawskich targów książki, w którym przez naście godzin autorka podpisuje dzieło. Mowa o „Rodzinie Monet” Weroniki Anny Marczak, książce, która stała się fenomenem wśród młodych ludzi. Czyta się ją bardzo szybko, ja na dodatek na zmianę z czytaniem — słuchałam jej. Treść poznałam miesiąc temu i nieustannie zastanawiałam się, czy warto o niej mówić, ale sprawdzam teraz wiele egzaminów i widzę, jak często osoby w ósmej klasie (13-14 lat) powołują się na tę książkę w rozprawkach, a to zdecydowanie za wcześnie, by ją czytać.
Cieszy mnie, gdy młodzi ludzie zachwycają się literaturą; nieustannie powtarzam, że jakość książek nie ma znaczenia, bo od czegoś trzeba zacząć, odkryć przyjemność obcowania z lekturą, od której nie można się oderwać. Przeżyliśmy „Zmierzch”, było też „True Blood”, więc książki dla nastolatków, które służą jedynie rozrywce, są nam znane. Cieszy mnie także nurt Young Adult, fenomen autorów i autorek z Wattpada; wielogodzinne kolejki po autografy. Problem w tym, że ta książka nie powinna być czytana przez osoby poniżej 16. roku życia. Dlaczego? Nie jest to gadanie nauczycielki, czy matki — po prostu kategorie wiekowe są po to, by umownie uznać, że czytelnik nie jest jeszcze gotowy nazwać wszystkich zachowań, które są opisane w książce.
A mamy tu historię właściwie żadną, a przy tym przerażającą. Ot, dziewczyna ma 14 lat, nagle jej mama i babcia giną w wypadku samochodowym, a ona dowiaduje się, że ma pięciu braci, którzy się nią zaopiekują, a dokładnie najstarszy z nich – Vincent, stanie się jej opiekunem prawnym. Musi tylko natychmiast wynieść się do domu w Stanach Zjednoczonych. Nie brzmi to, jak Harlequin, co zwykle można zaobserwować w powieściach z nurtu YA, historia neutralna, mamy bohaterkę wrzuconą w wir wydarzeń, która usiłuje odnaleźć się w nowym świecie, dopasować do nowych reguł i stworzyć relacje rodzinne z obcymi ludźmi.
Czy jest coś na temat żałoby? Myślałam, że będzie, wtedy ta powieść miałaby walor edukacyjny, może ukazywałaby, jak u Kathleen Glasgow, różne emocje, które pojawiają się w procesie żałoby. Już na 10 stronie bohaterka dowiaduje się, że ma braci w Stanach, więc wsiada do samolotu i leci do nich z Wielkiej Brytanii. Sama. To też koniec rozmów o śmierci członków rodziny. Zero informacji o procesie adopcji. Nikt nie otacza jej troską, to czternastolatka, której właściciel mieszkania przy składaniu kondolencji każe wynieść się jak najszybciej. Być może chodziło o pokazanie kontrastu, bo po dotarciu do Stanów czeka ją bogactwo. Bogactwo, hasz, mamona, dolce, złoto, drogie samochody, szkoła dla bogatych dzieciaków, prywatna biblioteka, własny ochroniarz, wszystko na bogatości, o czym przekonuje się nas nieustannie, żebyśmy nie zapomnieli. Hailie trafia do raju, bo są w nim pieniądze, pal licho śmierć matki, babki, brak wiedzy o ojcu i życie z pięcioma facetami, którzy są tak toksyczni, że aż się pochorowałam od samego czytania, liczy się haj-si-wo.
Autorka opisała braci bardzo szczegółowo, można rozróżnić, jakimi są ludźmi, jaki mają stosunek do nowej siostry, czy Hailie ich lubi, czy nie. Jednocześnie najstarsi — są najbardziej milczący i zakładam, że tego trzeba się obawiać; młodsi — mają duże problemy z emocjami, często wpadają w furię, chociaż są niewiele starsi od Hailie — zakazują jej wszystkiego: używek (tu się podjarałam, że będzie spoko), kontaktów z ludźmi, zwłaszcza z chłopakami, opuszczania domu w nocy (?), bo spuszczane są psy (?!), jest też zakaz chodzenia po skrzydle pracowniczym (tajemnica! – nic z tego, nawet nie będzie nawiązania do tego zakazu — strzelba Czechowa spadła ze ściany). Bracia atakują ją, gdy cierpi z powodu zaburzeń odżywiania i nie mają skrupułów, by robić to publicznie. Właściwie tylko Will był spoko. Bohaterka opisuje go — swojego brata — jako hot typka, bo nie ma on brody. A reszta? To banda chamów, mają okropne odzywki — także wobec siostry — traktują też obrzydliwie swoje dziewczyny i piją alkohol tak, że nawet Palikot byłby zachwycony, do tego ciągle palą. Czy atakują siostrę, gdy uczy w bibliotece kolegę francuskiego? Tak. Czy go pobiją? Tak, zrzucą go ze schodów. Czy są toksyczni i raz ją atakują, a później wykazują odrobinę czułości? Oczywiście, powiedzą jej, że jest jak skarb, bo jest młodszą siostrą, przez co ona będzie już kompletnie uzależniona i zacznie ich usprawiedliwiać (są bogatymi przystojniakami!).
Hailie od razu poznaje zasady życia w domu, ale nawet zapewnienia Vincenta, że daje jej swobodę, szybko okazują się bzdurą, bo on sam śledzi jej historię przeglądarki, co jest kolejnym powodem do awantury. Każdy element życia młodej bohaterki jest kontrolowany, jak uda jej się wyjść do kina z chłopakiem — od razu wszyscy będą o tym wiedzieć. Aplikacje szpiegowskie, prywatny ochroniarz i ciągły mętlik, co można (braciom), a czego nie można — jej: w skrócie — co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie, bo jesteś naszą siostrą. Dziewczyna jest przez braci nękana, wyśmiewana, poniżana, gdy znajduje papieros i go chowa (po co? może z ciekawości?) brat, który twierdzi, że to będzie ich tajemnica, natychmiast rozpowiada o tym reszcie i jest awantura. Hailie ma w szkole przerąbane, bo wszyscy wiedzą, że to „ta nowa” od Monetów. Bracia nie ułatwiają jej życia, bo np. tak tłuką chłopaka, że aż nie można tego czytać, a gdy Hailie chce wkroczyć i ukrócić tę przemoc, dostaje od srogi ochrzan, że się wtrąciła. Z tych emocji dziewczyna jest bliska płaczu, na dodatek upada jej telefon — jedyna pamiątka po mamie (?), ale sytuacja szybko zostaje opanowana, bo dostaje nowy, więc można o wszystkim zapomnieć (czy tak się rodzą bohaterki Blanki Lipińskiej?).
Hailie ponoć dobrze się uczy (jest podrywana na to, że dostałą trzy plus na jednej lekcji), ale związek przyczynowo-skutkowy jest dla niej nieznaną tajemnicą. Widok zakrwawionego jednego z braci nie wzbudza żadnych refleksji. Zero pytań. W ogóle nie jest zbyt ogarnięta, bo wielkim odkryciem było dla niej to, że Vinc, to skrót od Vincenta.
Kim był wielki nieobecny, czyli ojciec rodzeństwa? Nie wiemy, zginął 4 lata temu w wypadku. Tyle. Nie wnikaj czytelniku, bo nie to jest ważne, Hailie też nie jest zainteresowana. Sugestie są takie, że to bogactwo rodziny wynika z niezbyt zgodnych z prawem interesów. Śmierdzi mafią! Oczywiście będzie nawet broń w domu i rozważania Hailie, która ją niechcący znajdzie, czy powinna tam być, bo… brat, do którego ona należy, nie ma jeszcze 18 lat. Następuje pełna racjonalizacja tego, że chłopak może mieć dostęp do broni. Ja się nie znam, ale w Stanach ta pełnoletność, od której można mieć broń krótką, to chyba przychodzi po 21. roku życia, ale może się mylę.
Mimo wielu przeżyć dziewczyna stara się nawiązać nowe znajomości, idzie na imprezę sylwestrową, gdzie jej koleżanki piją szampana — Hailie pamięta o zasadach, ma 14 lat, więc wylewa zawartość. Jako jedyna nie jest pijana i słyszy, że starszy brat jej koleżanki chce ja uprowadzić. Tu zaczyna się akcja! Koleżanki wypiły alkohol ze środkami usypiającymi (tak, ten brat naćpał siostrę), więc są nieprzytomne, Hailie zaczyna udawać, że jest pijana, by brat Will, który do niej dzwoni, zrozumiał, że coś jest nie tak. Oczywiście będzie strzelanina i wybawienie jej z rąk oprawcy.
W skrócie: ta książka to romantyzowanie przemocy. Napięcie związane z tajemnicą, zakazami, toksyczne relacje, chora męskość (garnitury, siłownia, gra na pianinie i zrzucenie dziecka ze schodów) i zero zrozumienia dla zaburzeń odżywiania, problemów psychicznych, depresji już powinny być wystarczającymi sygnałami ostrzegawczymi, że nie jest to dzieło dla uczniów szkoły podstawowej. Na dodatek jeden z braci nazywa swoją dziewczynę „suką”, popisuje się, jak wykorzystuje kobiety „na jeden raz”. Dla kogo jest ta książka? Okładka sugeruje, że to „Pamiętnik księżniczki”, ale to gloryfikowanie przemocy i patologicznych relacji.
Bogactwo chłopaków jest podkreślone też przez to, że mają jedną (na pięciu chłopów!) kobiecinę, która czasami wpada ogarnąć ich dom. Na Jowisza! Podziwiam tę kobietę, to tylko dowód na to, że autorka trochę nie zna realiów życia, ale pomińmy ten wątek.
Wiemy, dla kogo jest ta książka — dla ludzi z Wattpada, bo Hailie przedstawia się jako bookstagramerka. To, co mnie ucieszyło to opisy biblioteki, w której odnajduje spokój. Nazywa go nawet terapeutycznym, szkoda mi jednak, że nikt się tą dziewczyną nie zajął, nie skierował jej na terapię, nie zainteresował się i nie sprawdził, kim są ludzie, do których ma ona trafić!
Na końcu jest jeszcze jedna akcja z przemocą w roli głównej, strzelaniną i trupem, dziewczyna jest uratowana przez jednego z braci i czuje, że już ją kochają. To początek zmian w jej życiu, w końcu będzie można o niej powiedzieć coś więcej niż to, że lubi czytać książki. Chłopak, który został zrzucony ze schodów przez braci — ma nową dziewczynę, tzn. miał, bo ją rzucił — za co Hailie postanowi dać mu nauczkę i rozwiązać ten problem po swojemu — jako przystało na Moneciarę — przemocą.
I jeszcze kwestia języka — wszystko jest w tej książce wypasione, dialogi są tak żenujące, że aż mi było wstyd, że ktoś zobaczy, że czytam to dzieło, na dodatek nie ma tam ani krzty redakcji i korekty.
Oczywiście można powiedzieć, że to nie jest książka dla mnie, bo jestem już prawie przy drugiej osiemnastce, ale byłam też dzieckiem i rozumiem potrzebę silnych emocji tkwiących w literaturze. W gimnazjum przeczytałam „Cierpienia młodego Wertera” i „Wilka stepowego” doprawiłam to „My, dzieci z dworca ZOO” – nie wiem, dlaczego nikt mi tych książek wtedy nie zabrał, ale koniec końców wyrosłam na całkiem ogarniętego człowieka, który odróżnia przemoc od miłości. Może zatem ten alarm jest zbędny, bo świat widział już wiele złych książek. Tę kochają dzieci. Cały TikTok zarąbany zachwytami nad „Rodziną Monet”, a tu nie dość, że mamy nijaką fabułę, nierozgarniętych bohaterów, którzy do niczego nie dążą, to jeszcze jest napisana tak marnym językiem, że każdy czuje się przy niej lepszy — to pewnie metoda na sukces literacki, bo tytuł zarabia już miliony i niedługo możemy się pewnie spodziewać ekranizacji.

Wiem, dlaczego pierwszy tom zatytułowano „Skarb” – trzeba go schować głęboko.