Standardy edukacji seksualnej w Europie WHO:
Odpowiednia edukacja seksualna umożliwia im dokonywanie wyborów poprawiających jakość ich życia i przyczyniających się do stworzenia wrażliwego i sprawiedliwego społeczeństwa. Wszystkie dzieci i młodzież mają prawo do dostosowanej do wieku edukacji seksualnej. Zgodnie z tą definicją podstawowym celem edukacji seksualnej jest skupienie się na seksualności jako pozytywnym ludzkim potencjale i źródle satysfakcji i przyjemności. Jasno uznawana potrzeba zdobycia wiedzy i umiejętności niezbędnych do zapobiegania chorobom staje się celem drugorzędnym w stosunku do tego ogólnie pozytywnego podejścia. Co więcej, edukacja seksualna powinna opierać się na zaakceptowanych na arenie międzynarodowej prawach człowieka, a w szczególności prawie
Konwencja o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej (konwencja stambulska) została przyjęta i otwarta do podpisu 11 maja 2011 r. w Stambule. Konwencja ma na celu przeciwdziałanie przemocy, ochronę ofiar oraz „położenie kresu bezkarności sprawców.
Konwencja nakazuje ścigać następujące czyny:
przemoc psychiczna (art. 33) („Granica”, „Moralność pani Dulskiej”)
stalking (art. 34) („Lalka”)
przemoc fizyczna (art. 35) („Potop”)
przemoc seksualna, w tym zgwałcenie (art. 36) („Cudzoziemka”, „Potop”, „Inny świat”)
wymuszone małżeństwo (art. 37), przy czym uznanie takiego małżeństwa za niebyłe winno nastąpić bez nieuzasadnionego obciążenia finansowego lub administracyjnego dla ofiary (art. 32) („Zemsta”, „Pan Tadeusz”)
okaleczanie żeńskich narządów płciowych (art. 38)
wymuszona aborcja lub sterylizacja kobiet (art. 39) („Granica”)
napastowanie seksualne (art. 40) („Quo vadis”)
Czy taka konwencja może być krytykowana? Okazuje się, że tak, np. w Polsce. Spory dotyczą tłumaczenia słowa gender. Można przeczytać dla zachowana równowagi zdania przeciwko konwencji np. na stronie organizacji religijnej Ordo Iuris.
Ważnym zagadnieniem na lekcjach przy okazji takich lektur jak „Cudzoziemka”, gdy rozmawiamy o gwałcie i nawiązujemy do konwencji stambulskiej, wydaje się wspomnienie o sporach dotyczących definicji gwałtu. Dotąd w polskich przepisach jest nim sytuacja, w której kobieta zostaje zmuszona do czynności seksualnych, chociaż wyraża jawną niezgodę na nie; obecnie walczy się o poszerzenie tej definicji, bo przemoc seksualna, jaką jest gwałt, sprawia, że ludzie nie mogą mówić lub nie mają siły na sprzeciw.
Artykuły, które poruszają zagadnienie zmiany definicji gwałtu: AMNESTY.ORG, PETYCJA NA STRONIE FEMINOTEKI.
GWAŁT i przyzwolenie na przemoc seksualną w małżeństwie – „Cudzoziemka” Marii Kuncewiczowej:
Adam milczał. Wzięła to za współczucie, za skruchę. Bo przecież nie pomagał jej walczyć. Zawsze uważał obiad, dziurawe skarpetki, kłótnie synów za sprawę ważniejszą od miękkości spiccata. A teraz siedział z głową w dłoniach — widać żałował. Nie miała siły nienawidzić go. Czyż mogła nienawidzić na progu nocy po t a k i m wieczorze? Jak kilka godzin temu zapragnęła spocząć z głową przygiętą do ziemi, tak teraz zachciało się jej zstąpić od Brahmsa do Davida. Zrobić przyjemność Adamowi, zniżyć się do jego gustu.
— Poczekaj, zagram coś dla ciebie.
Odrzuciła włosy z czoła, zatoczyła smyczkiem: rozbłysły taniutkie W a r i a c j e. Róża odetchnęła z głębi piersi — jakaż ulga rozstać się z wielkością! — z zapałem skandowała frazy. Kończąc, odwróciła się i szła w stronę, gdzie Adam siedział skurczony w fotelu. Kiedy była już blisko, wstał. Sprężył się, zamajaczył tuż przed oczami twarzą białą jak u trupa, smyczek wytrącił z palców Róży, skrzypce upadły z brzękiem. Poczuła się zamknięta w uścisk, zapach golarni buchnął w nozdrza, Adam chrypiał:
— Nie po to tu jesteś, żebyś mi grała po nocach… Do diabła z twoim Brahmsem!
Szarpnął, zaciągnął do sypialni… Płynęły dalej nocne godziny, tak samo pełne księżyca, muzyki jak w tej minucie, kiedy Róża grała pierwsze solo adagia. Nie czuła ich już wszakże, nie rozumiała. Krzyczała:
— Łotrze, łotrze…
Nad ranem, dusząc się od łez i od zapachu Maréchal — poczęła Martę.
Róża lubiła śledzić i podglądać Martę. Istota, narzucona jej gwałtem, poczęta z uniesień nienawistnego człowieka, była dla niej jak gdyby żywą tajemnicą Adama. Patrząc z ukrycia na podskoki, na grymasy tego dziecka, słuchając jego śmiesznej mowy, starała się znaleźć wyjaśnienie nocy październikowej. Mała w przeciwieństwie do synów była miniaturą ojca. Ale z jej odruchów nie spływała żadna inna rewelacja, tylko ta, że Adam jest niezniszczalny. I że się rozdwoił, że coraz więcej go dookoła. Róża wychodziła nagle zza portiery czy z ciemności umyślnie przerażając Martę. Pragnęła bardzo zadawać jej ból. Bić jednak wstydziła się. Ciało dziewczynki było białe, niebiesko żyłkowane — to było ciało Adama. Gdyby je biła, łączyłaby się z Adamem poprzez uczucie, w którym wszystko można pomieścić; i nienawiść, i miłość, i rozkosz, i cierpienie.
Zbiorowy gwałt plus pokazanie, kto ma tu władzę. Uwaga, fragment ukazuje przemoc seksualną w dość realistyczny sposób.
Gustaw Herling-Grudziński „Inny świat”:
Dziewczyna szła już teraz ścieżką na wysokości naszego baraku, zasłonięta po biodra zaspą śnieżną. Z daleka widać było tylko, że jest rozrośnięta w ramionach i ma szeroką twarz obwiązaną chustką, której koniec powiewał z tyłu jak ogon latawca. Jeszcze nie doszła do zakrętu ścieżki, gdy zza węgła wynurzył się pierwszy cień i zastąpił jej drogę. Dziewczyna drgnęła, zatrzymała się i wydała lekki okrzyk. Cień skoczył zwinnym susem do jej gardła, chwycił jedną ręką za kark, a drugą zatkał usta. Dziewczyna wyprężyła się łukowato do tyłu i oderwawszy lewą nogę od ziemi, wpakowała ją zgiętym kolanem w brzuch napastnika, a obiema rękami wczepiła się w jego brodę, odpychając od siebie z całych sił olbrzymi łeb w uszance. Cień zatoczył lewą nogą wprawny ruch półkolisty w kształcie sierpu i mocnym uderzeniem podciął znienacka jej nogę, wrośniętą w ziemię. Zwalili się oboje w zaspę śnieżną dokładnie w chwili, gdy pozostałych siedmiu nadbiegło z dwóch stron na pomoc. Powlekli ją, trzymając za ręce i głowę o rozwianych włosach, w dół wklęśnięcia na zawaloną śniegiem ławkę, która sterczała czarną kresą poręczy w odległości dwudziestu metrów od baraku. Pierwszego przyjęła wściekłym wierzganiem oswobodzonych nagle z żelaznego uchwytu nóg, ale rychło ucichła znowu, zdławiona spódnicą zarzuconą na głowę i ogromną łapą Kowala, przyciskającą przez płótno jej twarz do blatu ławki. Pierwszy przygwoździł jednym kolanem jej prawą nogę do oparcia ławki, a drugim wparł się w wewnętrzną stronę uda zawieszonego w próżni, które kleszczowym ruchem próbowało zewrzeć się jak ramię zawiasu. Gdy dwaj po bokach trzymali ją za ręce, pierwszy półklęcząc zdzierał z niej majtki i odpinał spokojnie spodnie. Po chwili jej ciało zakołysało się konwulsyjnie, tak że Kowal musiał w takt nierównych drgań popuszczać lekko rozczapierzony kaganiec swej dłoni na jej głowie. Drugi i trzeci mieli już ułatwione zadanie i ośmieleni nagłym spokojem jej ciała próbowali niecierpliwymi dłońmi odszukać w pomiętym kłębku spódnicy i bluzek jej piersi. Przy czwartym jednak udało jej się uwolnić głowę z rozluźnionego uścisku palców Kowala i w mroźnej ciszy zony rozległ się krótki, gardłowy krzyk, nabrzmiały łzami i zduszony kneblem z sukna. Z najbliższego „bociana” zaspany głos zawołał: „Riebiata, wy czto że, czełowieczeskogo pozora u was niet”. Ściągnęli ją z ławki i jak kukłę z łachmanów powlekli za barak, do latryny. Na przedpolu widocznym przez otwór w oblodzonej szybie opustoszało; jedynie wokół ławki utworzyła się po obu stronach ścieżki głęboka wyrwa w prostopadłych ścianach śniegu, przybrawszy kształt stratowanego klombu. Po jakiejś godzinie siedmiu wróciło do baraku. Zaraz potem spostrzegłem przez mojego „judasza” w szybie Kowala, odprowadzającego dziewczynę do baraku kobiecego. Szła wolno, potykając się i zataczając na ścieżce, z głową przekrzywioną na stronę i rękami skrzyżowanymi na piersiach, podtrzymywana w pasie mocnym ramieniem swego towarzysza.
Nazajutrz wieczorem Marusia przyszła do naszego baraku. Miała jeszcze ślady skrzepłej krwi na twarzy i podsiniaczone oczy, ale wyglądała ładnie w kolorowej spódnicy i białej, cyfrowanej bluzce z czystego lnu, w której kołysały się, puszczone luzem, dwie piersi wielkie jak bochny chleba. Usiadła, jak gdyby nigdy nic, na pryczy Kowala plecami do pozostałych „urków” i przytuliwszy się do niego, lekko szeptała mu coś na ucho, całując go ze łzami w oczach w ospowaty policzek i po rękach. Kowal siedział z początku najeżony i spod niskiego czoła rzucał ukradkiem zmieszane spojrzenia na towarzyszy, ale dał się w końcu ubłagać. Została na noc, budząc nas ciągle z napiętego gorączkowymi rojeniami snu słowami najczulszej miłości, pomieszanymi z własnymi zachłystami bólu i miarowym sapaniem Kowala. Wymknęła się z baraku przed świtem, a za nią stąpał ostrożnie na chwiejących się nogach ogłupiały i zaczadzony kochanek. Odtąd przychodziła już codziennie i nieraz śpiewała przed zapadnięciem nocy mocnym głosem, który przechodził pod koniec każdej frazy w zawodzący jękliwie pisk, „czastuszki” ukraińskie o chłopcu, co „chodił wozie doma mojego”, i o tym, jak „choroszo smołocznicoj żywiotsia”. Została w naszym obozie wodowozem i polubiliśmy wszyscy jej szeroką, wysmaganą mrozem twarz, jasne włosy rozwiane na wietrze i rozdęte nozdrza, gdy siedząc okrakiem na beczce, opierała czuby walonek na klinach w przednim zaworze sań i poganiała konia głośnymi klaśnięciami bata lub nerwowymi szarpnięciami lejc. Za zoną, gdzie puszczano ją po wodę bez konwoju jako „bytowoją”, zdobywała czasem parę barwnych obrazków lub kolorowych wycinanek z bibułki i przyozdabiała nimi wieczorem brudną ścianę nad pryczą swego ukochanego.
Napastowanie seksualne ukazane w „Quo vadis” Henryka Sienkiewicza:
I począł patrzeć na nią, jakby chciał nasycić się jej widokiem, i palił ją oczyma. Wzrok jego ześlizgiwał się z jej twarzy na szyję i obnażone ramiona, pieścił jej śliczne kształty, lubował się nią, ogarniał ją, pochłaniał, lecz obok żądzy świeciło w nim szczęście i rozmiłowanie, i zachwyt bez granic.
Lecz bliskość jej poczęła działać i na niego. Twarz mu zbladła. Nozdrza rozdęły mu się jak u wschodniego konia. Widać i jego serce biło pod szkarłatną tuniką niezwykłym tętnem, bo oddech jego stał się krótki, a wyrazy rwały mu się w ustach. I on po raz pierwszy był tak tuż przy niej. Myśli poczęły mu się mącić; w żyłach czuł płomień, który próżno chciał ugasić winem. Nie wino jeszcze, ale jej cudna twarz, jej nagie ręce, jej dziewczęca pierś, falująca pod złotą tuniką, i jej postać, ukryta w białych fałdach peplum, upajały go coraz więcej. Wreszcie objął jej rękę powyżej kostki, jak to raz już uczynił w domu Aulusów, i ciągnąc ją ku sobie, począł szeptać drżącymi wargami:
— Ja ciebie kocham, Kallino… boska moja!…
— Marku, puść mnie — rzekła Ligia.
On zaś mówił dalej z oczyma zaszłymi mgłą:
— Boska moja! Kochaj mnie…
Lecz ze złotego niewodu upiętego pod pułapem padały tylko róże, a natomiast na wpół pijany już Winicjusz mówił jej:
— Widziałem cię w domu Aulusów przy fontannie i pokochałem cię. Był świt i myślałaś, że nikt nie patrzy, a jam cię widział… I widzę cię taką dotąd, chociaż kryje mi cię to peplum. Zrzuć peplum jak Kryspinilla. Widzisz! Bogowie i ludzie szukają miłości. Nie ma prócz niej nic w świecie! Oprzyj mi głowę na piersiach i zmruż oczy.
Winicjusz nie mniej był pijany od innych, a w dodatku obok żądzy budziła się w nim chęć do kłótni, co zdarzało mu się zawsze, ilekroć przebrał miarę. Jego czarniawa twarz stała się jeszcze bledszą i język plątał mu się już, gdy mówił głosem podniesionym i rozkazującym:
— Daj mi usta! Dziś, jutro, wszystko jedno!… Dość tego! Cezar wziął cię od Aulusów, by cię darować mnie, rozumiesz! Jutro o zmroku przyszlę po ciebie, rozumiesz!… Cezar mi cię obiecał, nim cię wziął… Musisz być moją! Daj mi usta! Nie chcę czekać jutra… daj prędko usta!
I objął ją, ale Akte poczęła jej bronić, a i ona sama broniła się ostatkiem sił, bo czuła, że ginie. Próżno jednak usiłowała obu rękami zdjąć z siebie jego bezwłose ramię; próżno głosem, w którym drgał żal i strach, błagała go, by nie był takim, jak jest, i by miał nad nią litość. Przesycony winem oddech oblewał ją coraz bliżej, a twarz jego znalazła się tuż koło jej twarzy. Nie był to już dawny, dobry i niemal drogi duszy Winicjusz, ale pijany, zły satyr, który napełniał ją przerażeniem i wstrętem.
Siły jednak opuszczały ją coraz bardziej. Daremnie, przechyliwszy się, odwracała twarz, by uniknąć jego pocałunków. On podniósł się, chwycił ją w oba ramiona i przyciągnąwszy jej głowę ku piersiom, począł dysząc rozgniatać ustami jej zbladłe usta.
Pedofilia Swidrygajłowa w „Zbrodni i karze” Fiodora Dostojewskiego:
Długi czas nie mógł się odważyć na otwarcie listu, jakgdyby się go obawiał. — Były to tylko dwie gęsto zapisane stronice.
„U Duni bowiem zmieniło się niejedno od ostatniego Twego listu do mnie. Na twe pytanie jak się jej powodzi u Świdrygajłowych, nie mogłam Ci dać odpowiedzi, znam Cię bowiem dobrze i wiem, że gdybyś się dowiedział, że siostra Twa jest przez obcych poniżona i dręczona, przyszedłbyś do domu choćby i pieszo! Sama byłam zrozpaczona, lecz cóż mogłam poradzić? Dunia wzięła bowiem przy objęciu posady w poczet swej płacy 100 rubli zaliczki, które w ratach miesięcznych są jej ściągane, a to właśnie było trudnością nie do zwalczenia w całej tej sprawie. — Potrzebowałeś przecie wówczas koniecznie sześćdziesięciu rubli, a niestety w żaden inny sposób dostać ich nie mogłyśmy. — Następstwem tego było, że przez cały rok musiała pozostać u Świdrygajłowych. Pisałyśmy ci wówczas wprawdzie, że Dunia zaoszczędziła sobie tę kwotę, jednak nie było to prawdą, ale jest to najlepszym dowodem, jak Cię Dunia kocha, bo, wierzaj mi, u Świdrygajłowych rozkoszy wcale nie zaznała!! Pocóż jednak mam Ci to wszystko detalicznie opisywać? Toby Cię tylko niepotrzebnie bolało i podniecało, tembardziej, że już stosunki szczęśliwie się inaczej ułożyły. Wszystkie te cierpkie przejścia na jakie Dunia u tych ludzi była narażona, puszczamy w niepamięć, bo Dunia jest już teraz, kochany Rodziu, narzeczoną. A już o to nie gniewaj się, że bez poradzenia się Ciebie przyjęła radcę dworu Piotra Piotrowicza Łużyna, gdyż poprostu nie można było tak długo zwlekać, ażby Twego zdania można było zasięgnąć. Łużyn jest bowiem krewnym Świdrygajłowych i to Ci wytłumaczy, jak pani Marta Piotrowna Świdrygajłowa całą sprawę umotała i zaaranżowała. — Łużyn ma bardzo wiele interesów i właśnie teraz ma przed sobą podróż do Petersburga, to też, — rzecz zupełnie naturalna, — każda minuta jest mi droga. Jest to człowiek w całem tego słowa znaczeniu solidny, zajmuje dwa urzędy i ładny kapitalik sobie uskładał. Ma lat pięćdziesiąt jeden i jest wcale przystojny, wprawdzie nieco rubaszny i szorstki, ale może nam tylko się tak zdaje. Gdy Łużyn — co prawdopodobnie wkrótce nastąpi — zejdzie się z Tobą w Petersburgu, nie wyrabiaj sobie o nim za prędkiego albo też złego sądu. Chcąc sobie wyrobić zdanie o człowieku musi się bardzo uważnie poczynać, bo inaczej następuje albo rozczarowanie, albo nawet krzywdzi się drugiego. Mogę Ci tylko powiedzieć, że Łużyn wedle mego mniemania zasługuje pod każdym względem na szacunek. Uprzedził nas, że jest nieprzyjacielem wszelkich przesądów, liczy się chętnie z nowymi kierunkami, jednak niełatwo z raz zajętego stanowiska da się sprowadzić. Mówił wówczas wiele, z czego wnioskuję, że nie jest wolny od próżności i lubi mówić; Dunia sądzi jednak, że chociaż nie posiada gruntownego wykształcenia, to jednak jest człowiekiem rozsądnym i dobrym. Ty, oczywiście, znasz Dunię, wiesz, jaka ona jest roztropna i jak silny ma charakter. Wiele może znieść i nawet w najostateczniejszych razach umie znaleźć tyle siły ducha, że się niczem nie da pokonać.
„Mnie nawet nie doniosła o wszystkiem, żeby mnie nie zaniepokoić, a przecie często korespondowałyśmy ze sobą. Epilog nastąpił niespodziewanie.
„Pani Marta niechcący podsłuchała męża w chwili, gdy błagał Dunieczkę w ogrodzie, a, zrozumiawszy wszystko na odwrót, całą winę zwaliła na nią, sądząc, że ona właśnie jest przyczyną złego. — Wynikła stąd pomiędzy niemi w ogrodzie okropna scena: pani Marta nawet uderzyła Dunię, nie chciała o niczem słyszeć, krzycząc przez całą godzinę, aż nareszcie kazała Dunię zaraz odwieść do mnie, do miasta, na zwyczajnej chłopskiej furze, na którą wrzucono wszystkie jej rzeczy, bieliznę, ubranie, słowem wszystko, jak było: niepowiązane i nieułożone. Wtem, zaczął padać ulewny deszcz, a Dunia, znieważona i zniesławiona musiała jechać z chłopem siedemnaście wiorst drogi, na otwartym wozie. Pomyśl teraz, com mogła do Ciebie pisać, w odpowiedzi na twój list, otrzymany dwa miesiące temu. O czem miałam pisać? — Sama byłam w niepewności; prawdy ci napisać nie śmiałam, gdyż mógłbyś z tego względu być bardzo nieszczęśliwy, przygnębiony i smutny, nawet nie wiem, co byś uczynić był w stanie? Jeszcze byś siebie samego zgubił, a przytem i Dunieczka mi wzbroniła; pisać zaś list o niczem lub o głupstwach, gdy w sercu tak wielki smutek, tego nie mogłam uczynić. Przez cały miesiąc po mieście słychać było plotki o tej historii, a nawet już do tego przyszło, żeśmy do kościoła nie mogły chodzić z Dunią, tak pogardliwie na nas patrzano i szeptano, a byli nawet tacy, co i na głos przy nas o tem mówili. Wszyscy znajomi porzucili nas, wszyscy przestali się kłaniać, a ja dowiedziałam się nadto, że subjekci handlowi i niektórzy kanceliści zażartowali sobie z nas nikczemnie, wymazali bowiem dziegciem bramę naszego domu, wskutek czego gospodarz zażądał, abyśmy się wyniosły z mieszkania. A wszystkiemu temu winna była pani Marta, która zdążyła oskarżyć i zmieszać z błotem Dunię we wszystkich domach. Nic dziwnego, ma ona tu bowiem masę znajomych, i w tym miesiącu co chwila przyjeżdżała do miasta, a ponieważ jest bardzo gadatliwa i lubi opowiadać o swych familijnych interesach, a w szczególności skarżyć się na swojego męża wszystkim i każdemu, co jest rzeczą wcale niedobrą, przeto rozniosła całą historję w krótkim czasie nie tylko po mieście, ale i po powiecie. — Ja zasłabłam, ale Dunieczka była o wiele silniejsza. Ach, gdybyś widział, jak ona wszystko znosiła, pocieszając i dodając mnie otuchy! — To anioł opiekuńczy! Ale z łaski Bożej męki nasze zostały ukrócone; pan Świdrygajłow rozmyślił się i pewnie przez współczucie dla Duni, przedstawił samej pani zupełne i widoczne dowody kompletnej niewinności Dunieczki, a mianowicie list, jaki Dunia jeszcze przedtem, nim sama pani zastała ich w ogrodzie, zmuszona była napisać i wręczyć mu, ażeby zapobiec osobistym rozmowom i potajemnym schadzkom, do jakich on ją usilnie nakłaniał, a który przy wyjeździe Dunieczki pozostał w rękach pana Świdrygajłowa.
W tym liście, najszczegółowiej, z niewypowiedzianem zgorszeniem wytykała jego nieuczciwy postępek względem żony, przedstawiała mu, że jest ojcem, człowiekiem familijnym i w końcu pisała, że to jest niegodziwe z jego strony męczyć i czynić nieszczęśliwą bezbronną dziewczynę. Jednem słowem, drogi Rodziu, list ten tak był uczciwie napisany, tak wzruszająco, że czytając go zalewałam się gorzkiemi łzami i do dziś trudno mi go czytać bez płaczu. Na usprawiedliwienie Duni wpłynęło nadto świadectwo sług, które widziały i wiedziały o wiele więcej, aniżeli przypuszczał sam pan Świdrygajłow. — Pani Marta była, jak sama się przyznawała, rażona tem i „ponownie zabita“, ale za to zupełnie przekonała się o niewinności Duni; zaraz nazajutrz w niedzielę przyjechawszy wprost do soboru, na kolanach i ze łzami w oczach błagała Wszechmocnego, by dał jej moc znieść tę nową próbę i wypełnić swój obowiązek. — Następnie wprost z soboru, nie wstępując nigdzie przyjechała do nas, opowiedziała nam wszystko, gorzko płakała i, obejmując Dunię, prosiła ją o przebaczenie. Tego samego dnia, wprost od nas poszła do wszystkich domów po mieście i wszędzie w najlepszych wyrazach dla Duni, wylewając łzy, przedstawiała jej niewinność i szlachetność jej uczuć i postępowania. Nie dość tego, wszystkim pokazywała i czytała na głos własnoręczny list Dunieczki do pana Świdrygajłowa, a nawet pozwalała przepisywać go na pamiątkę (co zdaje się było zbyteczne). Tym sposobem musiała kilka dni z rzędu objeżdżać wszystkich w mieście, gdyż pominięci byliby się poobrażali. Urządzone były kolejki, tak, że w każdym domu czekano swojej, a wszyscy wiedzieli, że tego i tego dnia pani Marta będzie tam i tam czytać ten list, a na każde czytanie zbierali się nawet ci, którzy list już po kilka razy słyszeli zarówno u siebie, jak i u znajomych po porządku.
„Mojem zdaniem, wiele w tem, bardzo wiele było zbytecznego; ale pani Marta ma już taki charakter. — Przynajmniej w zupełności wskrzesiła dobrą sławę Duni, i cała nikczemność tej sprawy spadła hańbą na jej męża, jako na głównego winowajcę, tak że aż mi go żal: zbyt surowo postąpiono z tym narwańcem. Dunia zaraz otrzymała kilka ofert na dawanie lekcji, ale odmówiła. W ogóle wszyscy naraz zaczęli się zwracać ku niej ze szczególnym szacunkiem. Wszystko to przyczyniło się również najbardziej do niespodzianego wypadku, wobec którego zmienia się obecnie całe nasze położenie. Dowiedz się więc, mój drogi Rodziu, że Dunia ma starającego i że zdążyła już odpowiedzieć mu przychylnie, o czem też spieszę cię zawiadomić. A lubo stało się to bez naradzenia z tobą, to pewno nie będziesz miał pretensji ani do mnie ani do siostry, ponieważ sam zobaczysz, z tej całej sprawy, że czekać i odkładać aż do otrzymania od ciebie odpisu, było niepodobieństwem. Wreszcie sam nie mógłbyś nic stanowczego o tem powiedzieć zaocznie.
„A było to tak. On już radca dworu, pan Piotr Łużyn, i daleki kuzyn pani Świdrygajłowej, która wiele przyczyniła się do tego. Zaczął od tego, że przez nią wyraził chęć poznania się z nami, został przyjęty, jak się należy, pił kawę, a zaraz nazajutrz przysłał list, w którym bardzo grzecznie oświadczył się o rękę Duni, prosząc o prędką i stanowczą odpowiedź. Człowiek to ruchliwy, pracowity, jedzie do Petersburga, tak że mu każda chwila jest droga. Naturalnie, nie wiedzieliśmy na razie, co począć, wszystko to bowiem stało się nadzwyczaj prędko i niespodzianie. Rozprawiałyśmy o tem; rozmyślały przez cały ten dzień. Człowiek to dobrej opinii i zamożny, służy w dwóch miejscach i ma już spory kapitalik. Co prawda, ma już około czterdziestu pięciu lat, ale powierzchowność ma dosyć przyjemną i może się jeszcze podobać kobietom, zresztą w ogóle jest bardzo poważny i przyzwoity, cokolwiek tylko ponury i jakby dumny. Ale to się tak może tylko zdaje na pierwszy rzut oka. Uprzedzam cię nawet, drogi Rodziu, że jak się zobaczysz z nim w Petersburgu, co nastąpi niebawem, to nie bądź zbyt prędki i surowy, jak to masz we zwyczaju, jeżeli ci się co w nim nie spodoba na pierwszy rzut oka. Mówię to na wszelki wypadek, choć przekonana jestem, że, widząc go, doznasz bardzo przyjemnego wrażenia. Zresztą, żeby poznać kogo, trzeba postępować z nim stopniowo i ostrożnie, ażeby się nie pomylić i nie uprzedzić, co potem bardzo jest trudne do naprawienia i wygładzenia. A pan Piotr, sądząc z wielu oznak, jest człowiekiem bardzo szanowanym. Zaraz na pierwszej wizycie, oświadczył nam, że jest stanowczy, ale pod wieloma względami, jak sam się wyraził, „podziela poglądy naszych nowszych pokoleń“ i jest wrogiem wszelkich przesądów. Mówił jeszcze więcej, ma bowiem trochę pod tym względem jakby próżności i bardzo lubi, ażeby go słuchano, to trzecie nie wada. Ja tam, oczywiście, nie wiele zrozumiałam, ale rozsądny i, zdaje się, dobry. Ty znasz przecie, Rodziu, charakter swojej siostry. Jest to dziewczyna z taktem, rozważna, cierpliwa i wspaniałomyślna, chociaż ma serce gwałtowne, com doskonale w niej poznała. Oczywiście, ani z jej, ani z jego strony nie ma tu wielkiej miłości, ale Dunia, nie dość, że jest panienką rozsądną, jest ona zarazem istotą szlachetną, jak anioł, i uważać będzie za swój obowiązek uczynić szczęśliwym męża, Który by ze swej strony dbał o jej szczęście, a co do tego, to, jak dotąd, nie mamy jeszcze żadnych powodów wątpić, chociaż cała rzecz stała się tak prędziutko. Przytem, jest to człowiek bardzo dobrze wychowany i oczywiście sam zobaczy, że jego szczęście małżeńskie tem będzie trwalsze, im Dunia będzie z nim szczęśliwsza. A co się tyczy jakichś tam nierówności w charakterze jakichś starych przyzwyczajeń, a nawet pewnych różnic w poglądach (czego niepodobna uniknąć nawet w najszczęśliwszych stadłach), to co do tego, Dunia sama mi powiedziała, że rachuje na siebie; że nie ma się czego obawiać i że ona może dużo znieść, pod warunkiem, żeby dalsze stosunki były uczciwe i sprawiedliwe. On i mnie, na przykład, z początku wydał się trochę szorstki, ale to właśnie może być następstwem jego szczerości, otwartości i bezwątpienia, tak jest. Na przykład, podczas drugiej wizyty już po przyjęciu go wyraził się w rozmowie, że już i dawniej, nie znając Duni, postanowił wziąć panienkę uczciwą, ale bez posagu i bezwarunkowo taką, która już dużo wycierpiała biedy, albowiem, jak objaśnił, mąż nigdy nie powinien nic zawdzięczać żonie, a lepiej jest zawsze, ażeby żona widziała w mężu swego dobroczyńcę. Winnam dodać, że się wyraził oględniej i delikatniej, niż ja napisałem, alem już zapomniała, jak się właściwie wyrażał, a pamiętam samą tylko myśl, a przytem wypowiedział to bez żadnego celu, ot tak z rozmowy, tak, że nawet potem starał się złagodzić wrażenie i poprawić się: mnie jednak w każdym razie wydało się to jakoś nieprzystojnem i powiedziałam o tem Duni. Ale Dunia z urazą nawet odparła mi, że „słowa, to jeszcze nie uczynek“ i ma oczywiście słuszność. Przed zdecydowaniem się, Dunieczka nie spała całą noc, a sądząc, że ja już śpię, wstała z łóżka i przez całą noc chodziła tam i z powrotem po pokoju; nareszcie uklękła i długo i gorąco modliła się przed obrazem, a nazajutrz oznajmiła mi, że się zdecydowała.
„Kochany mój synu! — przeczytał wreszcie — już osiem tygodni upłynęło od czasu, kiedy ostatni raz do Ciebie pisałam. Nie gniewaj się jednak, kochany Rodziu, za to na swojaą matkę, której jesteś najdroższą nadzieją, bo wierzaj mi, że nie mogłam inaczej. Wiesz przecież najlepiej, jak ja i Dunia Cię kochamy, jesteś bowiem dla nas wszystkiem, naszą jedyną nadzieją, wyłącznym przedmiotem naszych snów! — Co za męczarnie sprawia mi wiadomość, że musiałeś studja swe przerwać jedynie z tego powodu, że pieniądze, które otrzymywałeś za lekcje prywatne, zaledwie mogły ci wystarczyć na jakie takie utrzymanie! — ale pomyśl sam, czy ja mogłam Ci coś posłać z moich biednych 120 rubli pensji? Przed czterema miesiącami posłałam Ci wprawdzie piętnaście rubli, ale to była niestety pożyczka od kupca Waszruszyna, który, chociaż serdeczny przyjaciel Twego ś. p. ojca, nie pożyczył mi inaczej, jak pod zastaw mej pensji. — Musiałam przeto czekać aż do spłacenia tych piętnastu rubli. Teraz jednak spodziewam się, że będę Ci coś mogła posłać.
Zbiorowy gwałt i przyzwolenie na przemoc seksualną w trakcie wojny, tłumaczenie wojną takich zachowań – „Potop” Henryka Sienkiewicza:
— Co widzę? Ot, co widzę… Familiant to jest pan Kmicic z wielkiej krwi, a my chudopachołki! Żołnierz przy tym sławny; sam on jeden oponował się nieprzyjacielowi, gdy wszyscy ręce opuścili. Daj Boże takich jak najwięcej. Ale kompanię ma nicpotem!… Panie sąsiedzie Pakoszu, cóżeście to od Domaszewiczów słyszeli? — że to wszystko ludzie bezecni, przeciw którym infamie są i kondemnaty, i protesta, i inkwizycje. Katowskie to syny! Ciężcy byli nieprzyjacielowi, ale i obywatelstwu ciężcy. Palili, rabowali, gwałty czynili! Ot, co jest! Żeby to tam kogo usiekli albo zajechali, to się i zacnym zdarza, ale oni podobnoć zgoła tatarskim procederem żyli i dawno by im po wieżach gnić przyszło, gdyby nie protekcja pana Kmicica, któren jest możny pan! Ten ich miłuje i osłania, i przy nim się wieszają jak latem bąki przy koniu. A teraz tu przyjechali i już wszystkim wiadomo, co zacz są. Toż pierwszego dnia w Lubiczu z bandoletów palili — i do kogo? — do wizerunków nieboszczyków Billewiczów, na co pan Kmicic nie powinien był pozwolić, bo to jego dobrodzieje.
Oleńka zatkała oczy rękoma.
— Nie może być! Nie może być!
— Może, bo było! Dobrodziej pozwolił postrzelać, z którymi w pokrewieństwo miał wejść! A potem dziewki dworskie powciągali do izby dla rozpusty!… Tfu! Obraza boska! Tego u nas nie bywało!… Pierwszego dnia zaczęli od strzelania i rozpusty! Pierwszego dnia!…
Tu stary Kasjan rozgniewał się i począł stukać kijem w podłogę; na twarz Oleńki biły ciemne rumieńce, a Józwa ozwał się:
— A to wojsko pana Kmicicowe, które w Upicie zostało, to lepsze? Jacy oficyjerowie, takie i wojsko! Panu Sołłohubowi bydło zrabowali jacyś ludzie, mówią, że pana Kmicica; chłopów mejszagolskich¹¹¹, którzy smołę wieźli, na gościńcu pobili. Kto? Też oni. Pan Sołłohub pojechał do pana Hlebowicza po sprawiedliwość, a teraz znów w Upicie gwałt! Wszystko to przeciw Bogu! Spokojnie tu bywało jak nigdzie, a teraz choć rusznicę na noc nabijaj i strażuj — a czemu? Bo pan Kmicic z kompanią przyjechał!
— Ojcze Józwa! Nie mówcie tak! Nie mówcie! — zawołała Oleńka.
— A jak mam mówić? Jeśli pan Kmicic nie winien, to po co takich ludzi trzyma, po co z takimi żyje? Wielmożna panna mu powiedz, żeby on ich przepędził albo katu oddał, bo inaczej nie będzie spokoju. A słychana to rzecz strzelać do wizerunków i rozpustę jawnie płodzić? Toż cała okolica jeno o tym gada!
— Co ja mam czynić? — pytała Oleńka. — Może to i źli ludzie, ale on z nimi wojnę odprawiał. Zali wypędzi ich na moją prośbę?
— Jeśli nie wypędzi — mruknął z cicha Józwa — to sam taki! Wtem w pannie poczęła się krew burzyć przeciw tym towarzyszom, zabijakom i kosterom.
— Zresztą, niech tak będzie! Musi ich wypędzić! Niech wybiera mnie albo ich! Jeśli to prawda, co mówicie, a dziś jeszcze będę wiedziała, czy prawda, to im tego nie daruję, ani strzelania, ani rozpusty. Jam sama jedna i słaba sierota, ich kupa zbrojna, aleć się nie ulęknę…
— My ci pomożem! — rzekł Józwa.
— Dla Boga! — mówiła Oleńka unosząc się coraz bardziej — niech sobie czynią, co chcą, ale nie tu, w Lubiczu… Niech będą, jacy chcą, ich to rzecz, ich szyje odpowiedzą, ale niech pana Kmicica nie podmawiają… do rozpusty… Wstyd! Hańba!… Myślałam, że to żołnierze niezgrabni, a to, widzę, zdrajcy niegodni, którzy i siebie, i jego plamią. Tak jest! Źle im z oczu patrzyło, ale ja, głupia, nie poznałam się na tym. Dobrze! Dziękuję wam, ojcowie, żeście mi oczy na tych judaszów otworzyli… Wiem, co mi czynić przystoi.
— To! To! To! — rzekł stary Kasjan. — Cnota przez cię mówi, a my ci pomożem.
— Wy pana Kmicica nie winujcie, bo choćby co i przeciw stateczności uczynił, to młody jest, a oni go kuszą, oni podmawiają, oni zachęcają do rozpusty przykładem i hańbę na jego imię ściągają! Tak jest! Pókim żywa, nie będzie tego długo!
Gniew wzbierał coraz więcej w sercu Oleńki i zawziętość przeciw towarzyszom pana Kmicica wzrastała, jak wzrasta ból w ranie świeżo zadanej. Bo też zraniono w niej okrutnie i miłość własną kobiecą, i tę ufność, z jaką całe czyste uczucie oddała panu Andrzejowi. Wstyd jej było za niego i za siebie, a ów gniew i wstyd wewnętrzny szukał
przede wszystkim winnych.
Szlachta zaś rada była, widząc swoją pułkownikównę tak groźną i do stanowczej wojny
warchołów orszańskich wyzywającą.
Ona zaś mówiła dalej z roziskrzonym wzrokiem:
— Tak jest! Oni winni i muszą pójść precz, nie tylko z Lubicza, ale z całej okolicy.
— My też pana Kmicica nie winujem, serceż ty nasze — mówił stary Kasjan. — My wiemy, że to oni go kuszą. Nie ze złością my tu i jadem przeciw niemu przyjechali, jeno z żalem, że zbytników przy sobie trzyma. Toż i wiadomo, że młody, głupi. I pan starosta
Hlebowicz za młodu był głupi, a teraz nami wszystkimi rządzi.
— A pies? — mówił wzruszonym głosem pacunelski łagodny staruszek. — Pójdziesz z młodym w pole, a on, durny, zamiast za zwierzem iść, to ci koło nóg, padło, swawoli i za poły cię ciąga.
Oleńka chciała coś mówić, ale nagle zalała się łzami.
— Nie płacz! — rzekł Józwa Butrym.
— Nie płacz, nie płacz!… — powtarzali dwaj starcy.
I tak ją pocieszali, ale nie mogli pocieszyć. Po ich odjeździe została troska, niepokój i jakby uraza i do nich, i do pana Andrzeja. Dumną pannę bolało coraz głębiej to, że trzeba było go bronić, usprawiedliwiać i tłumaczyć. A ta kompania! Drobne ręce panny zaciskały się na myśl o nich. W oczach jej stawały jakby na jawie twarze pana Kokosińskiego, Uhlika, Zenda, Kulwieca-Hippocentaura i innych — i dostrzegła w nich, czego pierwej nie widziała; że były to bezczelne twarze, na których błazeństwo, rozpusta i zbrodnia wycisnęły pospołu swe pieczęcie. Obce Oleńce uczucie nienawiści poczęło ją opanowywać jak parzący ogień. Lecz w tej rozterce wzrastała zarazem z każdą chwilą uraza i do pana Kmicica.
— Wstyd! Sromota! — szeptała do się dziewczyna zbladłymi usty. — Co wieczora wracał ode mnie do dziewek czeladnych!…
I czuła się sama upokorzona. Nieznośne brzemię tamowało jej oddech w piersiach.
Mroczyło się na dworze. Panna Aleksandra chodziła po izbie pospiesznym krokiem i w duszy wrzało jej ciągle. Nie była to natura zdolna znosić prześladowania losu i nie bronić się im. Rycerska krew krążyła w tej dziewczynie. Chciałaby natychmiast rozpocząć
walkę z tą zgrają złych duchów — natychmiast! Ale co jej pozostaje!… Nic! Jeno łzy i prośba, by pan Andrzej rozpędził na cztery wiatry tych hańbiących kompanionów. A jeśli tego uczynić nie zechce?…
Wykorzystywanie pozycji w „Moralności pani Dulskiej” Gabrieli Zapolskiej:
ZBYSZKO
Hanka? jesteś sama?
HANKA
Daj mi pan spokój!
ZBYSZKO
Cóż ci za mucha na nos siadła?
HANKA
milczy
ZBYSZKO
Chodz tu! pokaż mordeczkę! czegoś zła?…
HANKA
milczy, tylko coraz energiczniej sprząta — widać w niej walkę wewnętrzną.
ZBYSZKO
Taka jesteś brzydka, jak się nadmiesz.
HANKA
nagle
Pewnie… te panny, co pan od nich wraca, to ładniejsze.
ZBYSZKO
A! tędy cię wiedli. O to ci chodzi.
HANKA
Mnie o nic nie chodzi — tylko nie chcę, żeby mnie pan sekował.
ZBYSZKO
Jak będziesz dla mnie lepsza, to będę w domu siedział.
HANKA
Ja ta nie potrzebuje. Może se pan iść do tych pannów.
ZBYSZKO
Albo to prawda! Aż się za mną trzęsiesz.
HANKA
Niech pan idzie, bo jeszcze starsza pani wejdzie.
ZBYSZKO
Ale o… Pocałuj pana w rękę, za to, żeś go rozgniewała.
HANKA
śmiejąc się
Figa!
uderza go po łapie.
ZBYSZKO
A ty szelmo…
Chce ją objąć — wchodzi MELA, która wydaje lekki okrzyk — potem zaczerwieniona,
z oczyma spuszczonymi idzie do fortepianu — HANKA ucieka — MELA siada i gra ćwiczenia pięciopalcowe. Gdy MELA zostaje sama, chwilkę gra — potem wstaje, idzie do pokoju ZBYSZKA i puka.
MELA
Zbyszko!
HANKA
wychyla głowę ze drzwi — nieubrany
Czego?
MELA
tajemniczo
Nie bójcie się… ja nic mamci nie powiem.
ZBYSZKO
Na czysto zwariowała.
MELA
Bo przecież to nie wasza wina.
ZBYSZKO
Co?
MELA
nieśmiało
No… Hanka i ty… jeżeli wy…
ZBYSZKO
A fe! mówić o takich rzeczach? Wstydz się… majtki widać, a — taka popsuta…
MELA
Ja? ależ Zbyszko — ja właśnie myślę przeciwnie… ja…
ZBYSZKO
Daj mi spokój!
Chowa się. MELA stoi smutna i zamyślona — podchodzi do fortepianu i zaczyna grać —
w tej chwili wpada HESIA w płaszczyku i kapeluszu. Taki sam płaszczyk i kapelusz ma w ręku dla MELI — na ziemię rzuca książki w paskach.