Tragizm i hybris w cieniu architektury. PKiN i Stadion Narodowy. 

Czy Pałac Kultury i Nauki to symbol dumy, czy pomnik pychy? Budowla, którą nazywano „koszmarnym snem pijanego cukiernika”, dziś stanowi jedną z najchętniej odwiedzanych atrakcji Warszawy. Ale co tak naprawdę kryje się za monumentalną fasadą tego „daru Stalina”? I jak literacka wizja Tadeusza Konwickiego w „Małej Apokalipsie” pomaga zrozumieć ambiwalentne emocje, które wciąż budzi ten gmach?

Moją gościnią podcastu „Matura po godzinach” realizowanego dla Polskiego Radia była Maria Paszyńska: iranistka, varsavianistka i pisarka. Rozmawiałyśmy o tym, jak warszawski Pałac Kultury stał się nie tylko scenerią, lecz także symbolem tragizmu i hybris – dumy prowadzącej do upadku. Zastanawiałyśmy się, co łączy wielki gest polityczny, jakim było postawienie Pałacu, z desperackim, osobistym protestem bohatera Konwickiego. Wspólnie odkrywałyśmy, dlaczego – jak głosi znany warszawski żart – najlepszy widok na Warszawę jest właśnie z tarasu Pałacu Kultury… głównie dlatego, że stamtąd Pałacu nie widać.

Podcast Polskiego radia - Matura po godzinach - podcast Baby od polskiego
Opis odcinka wraz z rozszerzonymi treściami edukacyjnymi znajdziesz tutaj: https://babaodpolskiego.pl/category/media/matura-po-godzinach/


Pałac – historia i symbolika 

Pałac Kultury zbudowano w latach 1952–1955 jako „dar narodu radzieckiego” dla Polski. Zaprojektował go radziecki architekt Lew Rudniew. Budowę całkowicie sfinansował ZSRR. Zresztą początkowo gmach o wysokości 237 metrów nosił nazwę Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina, ale po destalinizacji w 1956 roku usunięto z nazwy nazwisko dyktatora. 

Budynek od początku był symbolem sowieckiej dominacji – górował nad zrujnowaną Warszawą jako znak nowej władzy. Mówiono nawet o jego zburzeniu, gdy upadł komunizm w 1989 roku, bo kojarzył się z opresją. Ostatecznie jednak Pałac nie tylko ocalał, ale został wpisany do rejestru zabytków. Przeszedł modernizacje i dziś mieści teatry, muzea, uczelnię, biblioteki, sale konferencyjne – tętni życiem kulturalnym. Paradoksalnie z obciążonego ideologicznie pomnika stalinizmu stał się po latach dumą miasta i nieodłącznym elementem warszawskiej panoramy. Warszawiacy z czasem zaczęli go traktować jak „swój” – choć wciąż znajdą się głosy, by go zburzyć. W swojej książce „Pałac. Biografia intymna” Beata Chomątowska przytacza różne spojrzenia na PKiN: „Dla jednych Pałac jest symbolem opresji, wrzodem na mieście, dla innych – pomnikiem socrealizmu, symbolem historii, dla jeszcze innych – miejscem, z którym wiążą prywatne wspomnienia […]. Myślę też, że Pałac jest w jakimś sensie Polską”. To niezwykle celna obserwacja, bo to 70 lat historii skupionych w jednym miejscu.  

Pod budowę PKiN wyburzono ponad 50 hektarów zabudowy centrum Warszawy. Z mapy zniknęły całe ulice, kamienice, a także nowoczesny Dworzec Główny – co było dla warszawiaków szokiem. Mamy więc tragiczne ofiary postępu: zarówno architekturę Warszawy, jak i ludzi (śmierć robotników), w Pałacu dochodziło też do dramatów – Chomątowska pisze o samobójcach skaczących z 30. piętra, stąd dziś na tarasie widokowym są zabezpieczenia. A jednocześnie w historii PKiN jest miejsce na hybris, czyli pewną pychę władzy: budynek miał przecież manifestować potęgę komunizmu i „wieczną przyjaźń” polsko-radziecką. Miał być „widomym znakiem przyszłej potęgi, triumfu komunizmu nie tylko u nas, ale i na Zachodzie”. To ambicja wręcz imperialna – wzniesiono coś na kształt świeckiej katedry ideologii.

Przyjaźń polsko-radziecka miała trwać „tysiąc lat”, a skończyła się po trzydziestu – Pałac pozostał, niewzruszony, choć jego ideologiczne fundamenty dawno upadły. Losy gmachu w III RP to też ciekawy temat: Plac Defilad – ogromna przestrzeń wokół Pałacu – w latach 90. zamienił się w chaotyczny bazar i wesołe miasteczko. Niektórzy wręcz widzieli w tym pewien oczyszczający rytuał. Historyk Michał Murawski opisuje to jako „egzorcyzmowanie placu Defilad chaosem” – triumf kapitalizmu nad socjalistycznym monumentem. Paradoksalnie, taki spontaniczny żywioł handlu i rozrywki miał odczarować ponurą aurę stalinizmu wokół PKiN. W efekcie Pałac zyskał nowe konteksty: oprócz oficjalnych akademii pamięta się tu Jarmark Europa, koncert Rolling Stones (1967) czy strajki Solidarności w 1981, a z czasem stał się też obiektem miejskich legend i cichej sympatii. Mówiło się o rzekomych 30 podziemnych piętrach, o tajnym tunelu do gmachu KC PZPR, żartowano, że w Pałacu mieszka duch Stalina. Te legendy i żarty to oznaka, że warszawiacy oswoili Pałac na swój sposób – przez humor i fantastykę. Dziś większość mieszkańców nie wyobraża sobie już panoramy miasta bez tej budowli.

Kanister – Mała Apokalipsa” Konwickiego, czyli akt protestu

W 1979 roku ukazała się słynna powieść „Mała Apokalipsa” autorstwa Tadeusza Konwickiego. Jej akcja rozgrywa się w Warszawie schyłkowego PRL-u, a jednym z kluczowych rekwizytów staje się kanister benzyny.  Bohaterem i narratorem jest starzejący się pisarz, dysydent, w pewnym sensie alter ego samego Konwickiego. Pewnego dnia opozycyjni znajomi namawiają go do desperackiego aktu protestu przeciw systemowi komunistycznemu – ma spalić się przed Pałacem Kultury w momencie, gdy władze ogłoszą wstąpienie Polski do Związku Radzieckiego (to fikcyjny, alegoryczny pomysł Konwickiego). Bohater wędruje więc przez Warszawę z kanistrem benzyny w torbie i zapałkami w kieszeni, rozważając, czy rzeczywiście dokonać tego ostatecznego czynu. Cała powieść to zapis jego wewnętrznych dylematów i obserwacji społeczeństwa w stanie rozkładu. Bohater wyjawia swój zamiar przyjaciółce: „Widzisz ten kanister? To benzyna. Pójdę pod Pałac Kultury, bo już się zdecydowałem, i tam w bólu dokonam żywota”. Pałac Kultury staje się tutaj areną ofiary z życia, czymś w rodzaju ołtarza politycznego protestu. 

Akt samospalenia przed Pałacem byłby niczym rzucenie wyzwania całemu systemowi w jego sercu. To taka tragiczna antyteatralizacja: jeśli władza wystawiała przed Pałacem swoje „spektakle” triumfu (pochody pierwszomajowe, zjazdy partii w Sali Kongresowej), to bohater chce wystawić spektakl śmierci i buntu w tym samym miejscu. To gest ostateczny – liczy, że wstrząśnie społeczeństwem, wyrwie ludzi z letargu. Tragizm tej sytuacji polega na tym, że bohater jest gotów poświęcić życie, by potrząsnąć narodem – nie ma innej nadziei na przebudzenie społeczeństwa. Ale jednocześnie można dostrzec w tym pewną ironię i groteskę. Sam tytuł „Mała Apokalipsa” sugeruje jakąś parodię wielkich apokalips – tutaj koniec świata jest nie patetyczny, lecz ponury i nieco błazeński.

Warszawa, 28.05.2025, Studio S11 O-1, Audycja Matura po godzinach, n.z. Maria Paszynska, fot. Piotr Podlewski / Polskie Radio
Warszawa, 28.05.2025, Studio S11 O-1, Audycja Matura po godzinach, n.z. Maria Paszynska, fot. Piotr Podlewski / Polskie Radio

Prawdziwy bohater – Ryszard Siwiec

Bohater „Malej apokalipsy” istniał naprawdę. Ryszard Siwiec – urzędnik z Przemyśla, były żołnierz AK, ojciec pięciorga dzieci – 8 września 1968 roku dokonał aktu samospalenia na Stadionie Dziesięciolecia, protestując przeciwko udziałowi Polski w agresji na Czechosłowację. To nie była symboliczna scena z powieści – to był realny gest ostatecznego sprzeciwu wobec zniewolenia i kłamstwa. Wśród huku tańców ludowych i orkiestry rozegrał się dramat, który władza natychmiast próbowała wymazać z pamięci zbiorowej. Podczas samospalenia Siwiec krzyczał: „Niech żyje wolna Polska!”, „Nie ratujcie mnie, zobaczcie, co mam w teczce!”. Zmarł cztery dni później, a władze PRL próbowały przedstawiać go jako osobę niezrównoważoną psychicznie.

Choć Siwiec podpalił się na stadionie, a nie bezpośrednio pod Pałacem Kultury, to jego protest – i przesłanie – celowały dokładnie w to samo serce systemu, które opisał Konwicki. W przeciwieństwie do bohatera „Małej Apokalipsy” Siwiec nie wycofał się w ostatniej chwili. Przeprowadził swój protest do końca. Ale tak jak w powieści – świat się nie zatrzymał. Na stadionie nadal trwały tańce. Media milczały. Społeczeństwo – być może w szoku, być może w letargu – nie zareagowało. Siwiec rozpłynął się „w tych tańcach ludu polskiego” – jak mówi w dokumencie Drygasa „Usłyszcie mój krzyk” jedna ze świadkiń. Siwiec, podobnie jak bohater Konwickiego, chciał być iskrą, która wznieci ogień buntu. Ale jego krzyk został wygłuszony przez system – i przez obojętność. 

Apokalipsa – koniec świata w cieniu Pałacu

Powieść Konwickiego zaczyna się znamiennymi słowami: „Oto nadchodzi koniec świata. Oto nadciąga, zbliża się […] mój własny koniec świata. Koniec mego osobistego świata”. Apokalipsa Konwickiego jest zatem intymna, kameralna – to koniec świata bohatera. Ale przecież Pałac Kultury, który trwa niewzruszenie w tle, sugeruje, że świat wokół być może potoczy się dalej. 

Konwicki pisał tę książkę w latach 70., czując stagnację i duchowe wypalenie późnego Gierka – w powietrzu wisiał nadchodzący kryzys (Solidarność, a potem stan wojenny). Apokalipsa w książce jest „mała”, bo dotyczy pojedynczego człowieka, ale też całego narodu pogrążonego w marazmie – to apokalipsa przez wygaśnięcie, wypalenie, a nie efekt spektakularnej katastrofy. Hybris władzy podpowiadała, że tak – PKiN miał wiecznie świecić na chwałę komunizmu. Ale czytelnik wiedział (szczególnie czytając powieść później, już po ’89), że prawdziwy koniec tego świata był bliski. W tym sensie Pałac w powieści to też symbol zagłady pewnej utopii. Michał Murawski, antropolog, pisał, że Pałac Kultury można postrzegać jako modelowe ucieleśnienie rewolucyjnej przebudowy miasta – a więc spełniony sen ideologów. Tyle że ten sen okazał się kruchy. Apokalipsa systemu przyszła nie w blasku ognia (Konwicki proponował metaforę ognia – samospalenia), ale w prozie przemian ustrojowych. Pałac przetrwał, bo okazał się na tyle pojemnym symbolem, by odnaleźć się również w nowej rzeczywistości. U Konwickiego widzimy jednak świat tuż przed symbolicznym końcem – Pałac świeci „nieprzyzwoicie […] w niskie chmurne niebo”, ludzie błąkają się po ulicach, jest noc, zima, odczuwa się nadchodzący kres czegoś.

Z Marią Paszyńską udało się nam omówić, jak Pałac Kultury i Nauki – budynek zrodzony z mocarstwowych ambicji – splótł się z losami ludzi i stał tłem dla dramatycznych wizji w literaturze. Mówiłyśmy o tragizmie jednostki rzucającej wyzwanie systemowi w „Małej Apokalipsie” oraz o hybris władzy przekonanej o własnej wielkości, utrwalonej w kamieniu Pałacu. Okazuje się, że architektura może być nie tylko świadkiem historii, ale i jej symbolem, inspirując artystów do stawiania najważniejszych pytań o wolność, bunt i cenę ludzkiego życia.

Podcast Polskiego radia - Matura po godzinach - podcast Baby od polskiego
Warszawa, 28.05.2025, Studio S11 O-1, Audycja Matura po godzinach, n.z. Maria Paszynska, Aneta Korycinska Baba od polskiego, fot. Piotr Podlewski / Polskie Radio
Warszawa, 28.05.2025, Studio S11 O-1, Audycja Matura po godzinach, n.z. Maria Paszynska, Aneta Korycinska Baba od polskiego, fot. Piotr Podlewski / Polskie Radio

MŁODOMOWA – EPICKI

Czy Pałac Kultury i Nauki albo Stadion Narodowy to dziś symbole historii, czy po prostu – epickie budynki?  Wielkie, monumentalne, a jednocześnie uwikłane w ironię – tak jak język młodych, który słowem „epicki” potrafi opisać wszystko. 

W ramach segmentu „Młodomowa” współtworzonego z Obserwatorium Języka i Kultury Młodzieży Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, w podcaście „Matura po godzinach” tłumaczymy tym starszym, co wiedzą młodsi. Tym razem przyglądamy się określeniu „epicki”.

W młodomowie epicki oznacza coś wyjątkowego, spektakularnego, robiącego wrażenie. Nie chodzi o eposy Homera, lecz o emocje. W języku internetu to słowo, które pojawia się, gdy coś nas przerasta – film, koncert, postać, wydarzenie. Może być epicki koncert, epicki mem, a nawet epicki fail – bo ironia i zachwyt idą tu w parze.

Słowo epicki pochodzi od angielskiego epic, które z kolei wywodzi się z greckiego epos – „słowo, opowieść”. W starożytności oznaczało coś wielkiego i podniosłego, w XX wieku trafiło do języka filmów akcji i gier, a w XXI – do TikToka i memów. W sieci „epickość” straciła patos, a zyskała nowy, emocjonalny ładunek: coś jest epickie, bo robi wrażenie i zostaje w pamięci.

Współczesne użycie słowa epicki mówi więcej o nas niż o samym przedmiocie zachwytu. To język zachwytu z dystansem – forma emocjonalnej hiperboli, dzięki której można wyrazić podziw, nie popadając w patos. Młodzi używają go, by nadać codzienności wymiar większy niż życie – tak jak dawni twórcy eposów. W tym sensie epicki vibe to po prostu potrzeba wielkości w świecie ironii. Pokolenie Z nie śmieje się z monumentalnych rzeczy – raczej je oswaja, memuje, nadaje im nowe znaczenia.

Kiedy patrzymy na Pałac Kultury czy Stadion Narodowy, trudno nie użyć tego słowa: epicki. Bo choć zbudowane z betonu i stali, są też zbudowane z emocji – z ambicji, błędów i marzeń.  PKiN miał być pomnikiem potęgi, dziś jest ikoną ironii. Stadion Narodowy – areną narodowego katharsis, ale też żartów o dachu, który się nie domyka. Ich „epickość” to nie tylko rozmach, lecz także tragizm i hybris – pycha władzy, która chciała zbudować coś wiecznego, i paradoks historii, która wszystko przewartościowała.  W tym sensie epicki vibe to współczesny język mówienia o wielkości i upadku, o emocjach wpisanych w architekturę.

A mówię o tym dlatego, że w Polskim Radiu ukazał się nowy odcinek podcastu „Matura po godzinach – podcastu Baby od polskiego”. Tym razem rozmawiam z Marią Paszyńską o tym, jak Pałac Kultury stał się literackim i symbolicznym bohaterem – od „Małej Apokalipsy” Tadeusza Konwickiego po współczesną Warszawę, w której architektura też potrafi być… epicka.

Opis odcinka wraz z rozszerzonymi treściami edukacyjnymi znajdziesz tutaj: https://babaodpolskiego.pl/category/media/matura-po-godzinach/